Imperial Ace

Podczas ostatniej podróży biznesowej na Coruscant spotkałem dawno nie widzianego przedstawiciela jednego z większych dostawców modułów pasażerskich do frachtowców międzygwiezdnych. Ten zainteresował mnie pewną grą na komunikator, którą postanowiłem przetestować i pokrótce opisać…

Chodzi o Star Wars: Imperial Ace wydaną przez THQ Wireless.

Zasadniczo grę można określić jednym zdaniem: TIE Fighter w wersji super-mikro. Wcielamy się w rolę pilota myśliwca Imperium Galaktycznego, latamy, strzelamy do wrednych rebelianckich szumowin, stopniowo dostajemy do dyspozycji kolejne myśliwce, zyskujemy na poważaniu i spotykamy się z najważniejszymi figurami w Marynarce Imperialnej… A wszystko to w ramach kampanii, której celem jest wytępienie wrażych sił z układu Mygeeto.

Myśliwiec widzimy od tyłu, sterujemy nim prawo-lewo i góra-dół (joystick lub klawisze, można sobie ustawić „odwrócone sterowanie” a’la drążek sterowniczy myśliwca) w obrębie „pudełka” sprawiającego, że można robić trochę zwodów, ale i tak cały czas lecimy generalnie wpieriod. Do dyspozycji mamy działka laserowe oraz, na późniejszych etapach, rakiety oraz bomby, które w zasadzie niczym się od siebie nie różnią. Walki toczą się w otwartej przestrzeni, w polu asteroid oraz w kanionach na powierzchni planety.

Fabuła

Na początku siadamy za sterami TIE/ln, jednego z wielu bazujących na pokładzie Executora. Flota wybiera się właśnie na wspomnianą planetę Mygeeto aby przywrócić tam pokój i demokrację, a nam przypada misja patrolowa. Oczywiście rutynowe z początku zadanie staje się dużo ciekawsze już po chwili – nawiązujemy bowiem kontakt bojowy z rebelianckimi myśliwcami. X-wingów i A-wingów pojawiają się całe chmary, na szczęście nasz TIE Fighter jest chyba dość mocno podrasowany, bo jest w stanie wytrzymać kilkadziesiąt wrogich trafień – w przeciwieństwie do maszyn nieprzyjaciela, które rozpadają się po jednym, góra dwóch trafieniach. Przeciwnik atakuje z przodu i z tyłu, ale ostatecznie wybijamy go do nogi i wracamy na okręt flagowy.

W uznaniu zasług dostajemy lepszy myśliwiec i zostajemy wysłani w pole asteroid z misją zlikwidowania wykrytych tam rebelianckich zwiadowców. Po zakończeniu sukcesem i tej misji czeka nas lepszy kąsek: uzbrojony w rakiety TIE Defender i starcie z wrogą flotą składającą się między innymi z korwet i fregat. Gdybyś i te zapory zmógł z nadludzkim męstwem, przesiądziesz się do bombowca TIE/sa i przypuścisz atak na powierzchnię planety, przy czym głównym celem misji jest likwidacja artylerii przeciwlotniczej, aby umożliwić desant sił niepokonanej Armii Imperialnej. Mniej więcej w tym czasie również zainteresuje się tobą i twoimi postępami sam Mroczny Lord Sithów, Darth Vader…

Po zniszczeniu broni przeciwlotniczej przychodzi pora na wielki finał. Trzeba unieszkodliwić zasilanie bazy rebelianckiej i tym samym utorować drogę do finalnego szturmu. A misję tę wykonasz na pokładzie… TIE/x1. I to nie byle jakiego, a osobistej jednostki Dartha Vadera, którą ten ci pożyczy. Tylko uważaj i nie zadrap lakieru…

Potem już tylko celebracja kolejnego zwycięstwa prawa i porządku nad terroryzmem i zapewnienie, że twoja dalsza kariera będzie uważnie obserwowana przez Mrocznego Lorda… imperialny asie.

Rozgrywka

Od strony graficznej Imperial Ace prezentuje się bardzo dobrze. Modele myśliwców i okrętów są trójwymiarowe i chyba teksturowane, co mimo wspomnianego ograniczenia możliwości manewru pozwala poczuć się jak za sterami TIE fightera, a nie kolejnego klona Space Invaders czy innego Raptora. Cele po trafieniu rozpadają się na kawałki, wiązki z laserów śmigają a A-wingi kręcą beczki. Bardzo dobrze dopracowano wszelkie ekrany przerywnikowe – od intro, przez ekran odprawy, start myśliwca, powrót do bazy, po spotkania z Piettem czy Vaderem. Przerywniki w zasadzie nie powtarzają się, a widok myśliwca startującego z hangaru przywodzi na myśl czasy rozgrywki w TIE Fightera.

Pod względem realizmu jest już nieco gorzej. Przede wszystkim problemem jest wspomniana już odporność naszego myśliwca. TIE/ln nawet na najwyższym poziomie trudności jest w stanie wziąć na klatę kilkanaście salw z poczwórnych działek X-winga albo metodą radzieckich pilotów staranować tego czy owego, a inne maszyny opancerzenie mają jeszcze mocniejsze. Za to wrogowie rozpadają się niemal natychmiast po wzięciu ich na celownik, dzięki czemu w każdej misji jesteśmy w stanie dopisać sobie na konto kilkadziesiąt zestrzeleń. Podobnie jest z pojawiającymi się w trzeciej misji okrętami. W tym momencie dysponujemy już bowiem TIE Defenderem z praktycznie nieograniczoną ilością torped. Na każdy okręt wystarczy jedno lub dwa trafienia takim pociskiem, więc lista zestrzeleń mogłaby wyglądać jeszcze bardziej imponująco, gdyby nie fakt, że jednostek tych podczas misji jest po prostu mało.

Miła jest różnorodność przeciwników. Z początku walczymy z X-, A- oraz Y-wingami, w trzeciej misji pojawiają się B-W oraz wspomniane większe okręty. Podczas nalotu na planetę dochodzą działka i inne obiekty naziemne, atakują nas też wraże śmigacze oraz ponownie Y-W. Oba z tych ostatnich są w stanie prowadzić ogień do tyłu, co z początku wydawało mi się głupie… Ale po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że śmigacz ma zapewne laser zamiast harpuna, a Y-wing strzela z dział jonowych, które w grze traktowane są jak lasery (mają ten sam kolor i efekt, stąd np. TIE Defender oddaje salwę z 6 luf, a B-wing… też z jakiejś przerażającej liczby). A więc nie jest tak bardzo źle.

W pewnym momencie myślałem, że na ekranie startowym TIE/ln autorzy gry wyposażyli myśliwiec w 5 działek laserowych, ale okazało się, że to tylko podpowiedź dotycząca klawisza, który należy nacisnąć, aby z nich skorzystać…

W grze można wybierać spośród trzech poziomów trudności, co powinno każdemu pozwolić znaleźć coś dla siebie. Na „easy” w zasadzie nie da się przegrać, a całą grę można przejść w mniej niż 30 minut. Na „medium” po krótkiej rozgrzewce sytuacja wygląda z grubsza podobnie, średnio doświadczony pilot poradzi sobie z grą w tym trybie bez zbędnych powtórzeń. Dopiero na „hard” zaczyna nam grozić zestrzelenie przez przeciwnika… A jeśli chodzi o przegraną, to polecam przejście planszy (przeżycie) bez wykonania zleconej misji – również to zostało przez twórców gry przewidziane i okraszone indywidualnym ekranem, a ostateczne losy Imperialnego Asa zależą od tego, na którym etapie kampanii dał ciała.

Reasumując – gra jest całkiem sympatyczna i w sam raz nadaje się na podróż środkami masowej komunikacji. Jej główną wadą jest zdecydowanie mała ilość misji. Skoro już autorzy włożyli tyle wysiłku w dopracowanie grafiki, engine’u i ogólnie pojętego user experience, to niemal skandalem jest, żeby każdym myśliwcem można było wykonać tylko po jednym kilkuminutowym zadaniu. Ale nawet mimo tej wady,  dla wyposzczonych brakiem starwarsowych symulatorów kosmicznych fanów Imperial Ace jest pozycją, którą warto się zainteresować.

Skąd i za ile?

Grę wydało w 2006 roku THQ Wireless. Napisana jest w Javie, waży ok. 1 MB (!) i swego czasu dołączano ją za darmo do jednego z modeli komunikatorów BenQ-Siemens.

Mimo poszukiwań nie udało mi się znaleźć miejsca, gdzie można by ją kupić, ale za to całkiem sporo stron internetowych, z których można ją ściągnąć za darmo, w wariantach dla różnej rozdzielczości ekranu. Nie znalazłem tylko edytora misji…

Obrazki pożyczone z różnych miejsc w sieci.

3 uwagi do wpisu “Imperial Ace

    1. Hmm, w dzisiejszych czasach takie wyznanie może być podejrzane… Ale przyjmuję je w duchu, w jakim zostało wypowiedziane ;)
      Tymczasem teraz katuję rebeliancki odpowiednik w/w (albo siebie nim).

  1. Pingback: Star Wars: Death Star Assault « Admiral's log

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s