Luke Skywalker and the Shadows of Mindor, czyli 200 procent starwarsów w starwarsach

O książce tej krążyły różne opinie. Jedni zrównali ją z ziemią, inni reagowali entuzjastyczne. W końcu i do mnie, z dość dużym opóźnieniem, dotarł Luke Skywalker i cienie Mindora*. No i wsiąkłem. A potem zacząłem chichotać.

Powieść w swojej zasadniczej części zawiera wszystko, czego nauczyliśmy się spodziewać po Gwiezdnych wojnach przez ostatnie dwie czy nawet trzy dekady. Są nowe i niesamowite superbronie, jest walka z hordami nieprzyjacielskich myśliwców i niszczenie ich na pęczki, jest Han Solo jako rewolwerowiec (czy raczej blasterowiec)… Pojawia się kolejne śmiertelne zagrożenie dla Nowej Republiki wymyślone trochę bez sensu (baza i siły Shadowspawna w ogóle nie potrzebują logistyki, mają za to setki TIE Defenderów), są oczywiście Mandalorianie i Eskadra Łotrów, jest ruszanie przez bohaterów z pomocą innym bohaterom, a wszystko utrzymane w niezrównanej poetyce Marvelowsko-Andersonowskiej i zrealizowane zgodnie z głównym mottem Lucasa: Szybciej i bardziej intensywnie.

Są nawet tak kochane przez wszystkich fanów wpadki merytoryczne w rodzaju generatorów cienia masy, które faktycznie generują pole grawitacyjne, są też naciągane po andersonowsku elementy intrygi obudowujące ustaloną już umowną rzeczywistość i przekształcające istniejące wątki na własną modłę. Rzekoma (tak ją nazwę) manipulacja przez Blackhole’a Vaderem i Imperatorem rozmachem sięga ku pomysłom Andersona z IG-88 na pokładzie drugiej Gwiazdy Śmierci, ale równocześnie przywodzi na myśl pierwszy Dziennik Whillsa/ów w oryginalnym wydaniu książki pt. Gwiezdne wojny.

Do boju o 200% normy!

Wszystkie te elementy wprowadzane są na tyle płynnie, że chichoty pojawiają się w odpowiednich odstępach i trwają przez jakieś pół lektury książki, w miarę odkrywania kolejnych znanych i (nie)lubianych motywów. A nad wszystkim wisi duch metapowieści – tytułowy Luke Skywalker i cienie Mindora jest bowiem relacją przygotowaną na zamówienie Luke’a przez niejakiego Lorza Geptuna. Stover wykorzystał tu „szkatułkowe” rozwiązanie formalne i obudował opowieść drugą warstwą narracji, dając nam do zrozumienia, że to, co czytamy między prologiem a epilogiem (i co zaczyna się tytułem oraz tradycyjnymi wędrującymi w kosmosie napisami), to efekt pracy Geptuna – jego rozmów z uczestnikami wydarzeń, jego własnych przeinaczeń i uatrakcyjnień, a następnie pracy ze Skywalkerem nad „urealnieniem” tego tworu.

Ktoś po przeczytaniu całej książki powiedzieć może: nieprawda! „Książka wewnętrzna” opisuje wydarzenia obiektywnie, bo na przykład Luke nie toczy w niej pojedynku z Vastorem uzbrojonym w wibrotarcze… Ano – nie toczy, bo my dostaliśmy już wersję po poprawkach…

Główną myślą książki jest więc relacja między rzeczywistością a jej opisem – zarówno na poziomie wydarzeń, jak i postaci. Głównymi ofiarami, podmiotami i przedmiotami tego rozziewu są Han Solo oraz Luke – to ich przygód mieszkańcy świata Gwiezdnych wojen oglądają najwięcej i najwięcej jest w nich odstępstw od „rzeczywistości”. Nawet Imperium stworzyło własny holofilm o Skywalkerze, w którym jest on postacią szlachetną i bohaterską, tylko okoliczności wyglądają nieco inaczej… Luke Skywalker i smoki Tatooine, Han Solo i krwiożercze kormorany, Luke Skywalker i cienie Mindora… Wszystko zostanie przetworzone na popkulturę.

W tej optyce konflikt interesów między Luke’iem a Geptunem jest więc może odbiciem konfliktu wewnętrznego autora – między pragnieniem napisania powieści „jak za dawnych czasów” a próbą stworzenia realistycznych postaci i wiarygodnej fabuły. A może między autorem, który chciał stworzyć dzieło ambitne, a LFL, żądającym pulpy dla każdego? Może książka jest właśnie próbą rozwiązania tych konfliktów?

Stary człowiek i...

Lejtmotyw – wizja kontra prawda, szukanie prawdy o sobie samym i pragnienie, by inni widzieli mnie takim, jakim jestem… A może – jak sam siebie widzę? Może i moja rzeczywistość nie do końca jest taka, jak moje o niej wyobrażenie, a optyka widza też może mi pokazać coś o mnie? Cóż to jest prawda? Takie pytania mógłby zadać sobie Luke, który zresztą przechodzi na Mindorze klasyczny kryzys wiary, „duchowe strapienie”, z którym zresztą radzi sobie wprost podręcznikowo. Ale wszystkie te poważne tematy i meta-rozważania nie przesłaniają czystej radości z czytania czegoś, co jest przewrotną parodią twórczości spod znaku SW, autoparodią i to jeszcze na dodatek bardzo dobrze zamaskowaną i napisaną za pieniądze Lucasa.

Stover pisze na blogu, że chciał nawiązać i wrócić do starych, dobrych czasów Przygód Hana Solo. To się jednak nie udało – zbyt dużo zdążyło się już przez te lata zmienić i Luke Skywalker… bardziej niestety nawiązuje do andersonizmów i marvelizmów niż do twórczości Briana Daleya. Dużo tu odtwórczości i bawienia się konwencją, mało – kreatywności na dawną modłę. Postmodernizm nadaje blask, ale i kradnie coś z poczucia klasyki… Intryga kuleje i w zasadzie sprowadza się do atrakcyjnego obudowania kilkukrotnego zabili go i uciekł oraz Stirlitzowego ja wiem, że on wie, że ja wiem, że on… Ale mimo tych wad, dawno nie bawiłem się tak dobrze nad książką z Gwiezdnych wojen.

I nie wiem dlaczego w pewnym momencie podczas czytania o mindoryjskich masakrach przykleiła się do mnie, i już nie chciała się odkleić, i towarzyszyła lekturze książki aż do końca, taka znana przyśpiewka:

go to your brother / kill him with your gun / leave him lying in his uniform / dying in the sun


*) W wersji anglojęzycznej, nie ocenię więc warstwy tłumaczeniowej.

Jedna uwaga do wpisu “Luke Skywalker and the Shadows of Mindor, czyli 200 procent starwarsów w starwarsach

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s