Fanboje w rozkroku

Feel the Force, ...

Fanboys – film o fanach, dla fanów, przez fanów… Hm. Nie do końca.

Ktoś tu usiłował skrzyżować hermetyczną produkcję dla miłośników starwarsów (a’la George Lucas in Love) z amerykańskimi teen sex comedy i filmem drogi. W rezultacie mamy więc kilka(naście?) fajnych gagów, scenek rodzajowych i aluzji, niemal-że-epicką podróż na Skywalker Ranch… I tonę żenujących „dowcipów” na poziomie którejś tam części American Pie* („Uwiera mnie twój R2. To nie R2, to mój …”).

Film do oporu wyśmiewa się z trekkerów: czasem ze znajomością rzeczy (problem z prawami autorskimi na okoliczność budowy pomnika w Riverside), a czasem przy pomocy przedstawienia ich jako skrzyżowania nerdów z orangutanami. Fani SW uwiecznieni są w nieco bardziej pochlebny sposób, choć za to naśmiewanie się trwa dłużej.

Mamy kilku aktorów, mamy nawiązania do SW, cytaty wprost i nie wprost, a jedną z prób dla bohaterów podczas ich podróży jest „trivia quiz” z Gwiezdnych wojen (Pani Admirałowa powiedziała „Dantooine” wcześniej, niż bohater filmu!). I to jest fajne.

Mniej fajna jest natomiast warstwa „dla nastolatków”, która w większości przypadków prezentuje się żałośnie i ciągnie film na dno (jedynym fajnym dowcipem, który zapamiętałem, jest dziewczyna przebrana na bal kostiumowy za „okres błękitny Picassa„). Próbowano chyba zrobić film i dla fana, i dla odbiorcy teen comedies, a przez to stworzono coś niestrawnego dla tego pierwszego, a ze względu na hermetyczne odniesienia zbyt trudno przyswajalnego przez tego drugiego (i stąd porażka kasowa). To moja pierwsza teoria.

Moja druga teoria jest nieco bardziej niepokojąca – a może ten film jednak trafia w target typowego fana SW?

Tak czy inaczej – kupiłem, obejrzałem… i chyba sprzedam na Allegro. Żałuję, że nie widziałem wersji pierwotnej. Może chce się ktoś zamienić?


* Doba na Tatooine bez bagażu podróżnego może sprowadzić na człowieka najdziwniejsze nieszczęścia.

Był sobie kosmos

Był sobie...

Filmy Alberta Barille kojarzy prawdopodobnie każdy, kto wychowywał się w burzliwych latach 80-ych. Jedni zaczynali od wyświetlanego przez TVP Był sobie człowiek, inni załapali się już tylko na Było sobie życie… Pomiędzy nimi zaś jednak Był sobie kosmos – moje pierwsze(1) spotkanie z science fiction, które zaowocowało rysunkami statków i bitew kosmicznych wypełniającymi zeszyty w domu i w zagro… zerówce (a może nawet w późnym przedszkolu?).

Na wznowienie przyszło nam czekać ponad dwie dekady czy, patrząc na to z innej strony, niemal ćwierć wieku, ale… w końcu jest! W ostatnie Boże Narodzenie połączone siły Mikołaja, Dzieciątka, Gwiazdora, Aniołka, Dziadka Mroza oraz Pani Admirałowej dostarczyły mi gustowny pakunek zawierający sześć płyt DVD, a na nich – wszystkie 26 odcinków starego dobrego Był sobie kosmos. Na razie udało mi się obejrzeć zaledwie trzy, ale ciąg dalszy niebawem nastąpi… szczególnie ciekaw jestem ostatniego odcinka, który z nieznanych przyczyn podczas emisji w TVP został nagle urwany i długo, długo widać było tylko czarny ekran.

Co takiego ma w sobie ten film? Z jednej strony realistyczną, choć równocześnie sprowadzoną do postaci przyswajalnej przez dzieci fabułę – w zasadzie każdy odcinek można by by przerobić na przygodę do Star Wars RPG (albo i ST RPG). Z drugiej strony – statki kosmiczne (najbardziej efektowne są oczywiście te kasjopeańskie, z wymalowanymi zębiskami), pościgi i bitwy kosmiczne. Z trzeciej – seria porusza naprawdę ważne tematy ogólnoludzkie i… nie daje, przynajmniej póki co, sztampowych i politycznie poprawnych odpowiedzi. Z czwartej – nie ma tu wydziwiania, można odpocząć od postmodernistycznego przerostu formy nad treścią i w klasycznych dekoracjach zająć się odczytywaniem tej historii jeszcze raz, dopowiadając sobie to, co nie jest pokazane na ekranie. Nie twierdzę, że serial ten to coś, co chętnie obejrzałby dziś normalny, statystyczny dorosły człowiek… Ale czy my jesteśmy normalni?

Panie i Panowie, oto Był sobie kosmos!


(1) Jazon z Gwiezdnego Patrolu był chyba jakoś później, Załogi G nie oglądałem.

P.S. A jeśli już zdecydujecie się to kupić (polecam!) to dorzućcie stówkę na Haiti.